Moja przygoda z „paramedycyną” zaczęła się trywialnie, od choroby. W pierwszej kolejności odwiedziłem wszystkich możliwych lekarzy, państwowych i prywatnych. Pomimo zmarnowania tysięcy zł z NFZ na przeróżne badania, a także niemałych sum z własnej kieszeni, ani o krok nie przybliżyłem się do diagnozy czy do poprawy swojego stanu zdrowia.
Zacząłem oczywiście szukać odpowiedzi w internecie, tu z niemałym szokiem odkryłem całą machinę, której jedynym celem jest oszukiwanie chorych ludzi i sprzedawanie im bezwartościowych paraleków. Przekonałem się, że grubo ponad 90% „nieoficjalnej medycyny” to ordynarne oszustwo, bądź ludzie bezmyślnie powtarzający te kłamstwa.
Zmuszony okolicznościami zrobiłem coś, co wcześniej uznawałem za niewybaczalny błąd: spróbowałem sam naprawić swoje zdrowie, mozolnie przekopując się przez porady wujka Google. Błąd, bo jakie szanse może mieć ktoś, kto nie ma wykształcenia medycznego? I stał się cud. W ciągu kilku tygodni byłem zdrowy. Tajemnicza choroba, przy której lekarze rozkładali ręce, okazała się konsekwencją trybu życia – skrajnym niedoborem witaminy D3 i kilku innych substancji.
Przekonałem się o dwóch rzeczach, po pierwsze, „normalna” medycyna po macoszemu traktuje wszystko, czego nie można obłożyć patentem i zamienić w fabrykę pieniędzy. Nie jest to żaden „spisek”, tylko najzwyklejsze prawo ekonomii. Badania nad lekami kosztują. Żaden koncern nie wyłoży niekiedy dziesiątek milionów na sprawdzenie, czy jakieś zioło pomaga w leczeniu powiedzmy chorób nowotworowych, po co miałby to robić? Nie będzie miał z tego ani grosza zysku. Czasem takie badania prowadzą niezależne ośrodki rządowe bądź sponsorowane przez prywatnych entuzjastów, ale to jest kropla w morzu potrzeb. Badań nad tanimi suplementami czy ziołami po prostu nie ma, przez co nie dostają się one do kanonu oficjalnego leczenia.
Po drugie – przerażające jest, jak żeruje się na chorych, niekiedy pozbawionych nadziei ludziach, wciskając im różne czarodziejskie suplementy. Gdy człowiek dowiaduje się, że ma przed sobą kilka miesięcy życia, potrafi niekiedy zrobić wszystko, by przeżyć, odda pieniądze każdemu szarlatanowi, który mu coś obieca.
W internecie mamy swoistą polaryzację postaw – z jednej strony ludzi, którzy ślepo bronią wszystkiego, co jest związane z alt-medem, dla nich post na blogu czy film na youtube są dowodem na to, że dana terapia działa.
Ale po drugiej stronie barykady też stoją fanatycy – broniący wszystkich aspektów „oficjalnego” systemu. Przypuszczam, że ci ludzie jeszcze całkiem niedawno naśmiewaliby się z mycia rąk przed operacją i bronili lobotomii frontalnej (mycie rąk i dezynfekcja skalpela były swego czasu alt-medem), koncerny farmaceutyczne nigdy się nie mylą i jedynym ich celem jest dbanie o nasze zdrowie, bo przecież nie zysk. Bardziej przypomina to wojny pseudokibiców, niż próbę dyskursu naukowego. Ale chyba tego głównie oczekują czytelnicy – kochają krzykaczy, którzy wyraźnie staną po „ich” stronie. Ja jednak wyżej cenię prawdę, jaka by ona nie była.
W internecie mam dwie „misje”. Z jednej strony staram się obnażać oszustwa alt-medowe i walczyć z nimi, z drugiej zaś, opisuję te terapie alternatywne, które faktycznie zostały wstępnie przebadane i pomagały ludziom.
Jeśli ktoś dowiaduje się, że ma przed sobą kilka miesięcy życia, albo że już zawsze będzie cierpiał, poszuka metod alternatywnych. Nie powinno być tak, że próbując je odnaleźć, z jednej strony ma niemal wyłącznie szarlatanów, z drugiej zaś fanatycznych przeciwników wszystkiego, co akurat dziś jest nieoficjalne.
Jeśli w badaniach pod kontrolą placebo wyszło, że picie naparu z krwawnika cofa stwardnienie rozsiane (a tak właśnie było!), to chorzy mają prawo się tego dowiedzieć. Ale jednocześnie muszą też dowiedzieć się, że takie pojedyncze badania często są fałszowane dla rozgłosu. Jeśli już chcą szukać metod alternatywnych, niech wybierają te, które są chociaż częściowo przebadane. Zarówno dla nich, jak i dla ogółu społeczeństwa jest to o wiele korzystniejsze, niż oddawanie pieniędzy bandytom żerującym na ludzkim nieszczęściu.
Nie mam wykształcenia medycznego, za to studiowałem filozofię, gdzie moim ulubionym tematem była metodologia – to ten dział, który pozwala oceniać, co w nauce jest prawdziwe, a co nie. Można powiedzieć, że w analizie badań i medycyny jako takiej jest to ważniejsze, niż znajomość samego przedmiotu. Tej wiedzy zazwyczaj brakuje lekarzom czy biologom prowadzącym blogi okołomedyczne. Mają wykształcenie pozwalające im powiedzieć, jakie obecnie są zalecenia przy leczeniu poszczególnych schorzeń, ale niekiedy zerowe kwalifikacje do oceny, czy te zalecenia są słuszne.
Niemniej czytając moje wypowiedzi czy na forum, czy na blogu bądź stronkach trzeba brać pod uwagę to, że nie jestem lekarzem i wszystko, co piszę, jest raczej filozoficzną rozprawką, próbą trzeźwego spojrzenia bez zacietrzewionego trzymania się jednej ze stron. A już w żadnym wypadku nie wolno traktować moich wypowiedzi jak porady medycznej. Żadna też, podkreślam, żadna z omawianych przeze mnie terapii nie jest mojego autorstwa.
Więcej moich artykułów można znaleźć na blogu:
http://naturalneleczenie.com.pl/
A więcej witryn mojego autorstwa pod tym adresem: